Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamiast w zakładzie, lądują w lesie

Tomasz Zieliński
Większość samochodów, które kończą swój żywot, nie jest poddawana recyklingowi - ich części w najlepszym wypadku są sprzedawane, w najgorszym - trafiają do lasów i rzek. Co gorsza - rząd spiera się, jak to zmienić.

Większość samochodów, które kończą swój żywot, nie jest poddawana recyklingowi - ich części w najlepszym wypadku są sprzedawane, w najgorszym - trafiają do lasów i rzek. Co gorsza - rząd spiera się, jak to zmienić.

Co roku do Polski trafia kilkaset tysięcy aut. W ubiegłym roku było ich ponad 300 tysięcy, choć w najlepszym okresie granicę przekraczało ponad dwa razy tyle. Co z tymi, które z najróżniejszych przyczyn muszą zostać zlikwidowane? Są dwa sposoby na pozbycie się problemu.<!** reklama>

Oficjalnie - do stacji

Stacja demontażu pojazdów to firma, która posiada wydawaną przez Urząd Marszałkowski koncesję na ekologiczną rozbiórkę pojazdów. „Ekologiczną”, tzn. taką, gdzie metal, plastik i wszelkiego rodzaju samochodowe płyny ustrojowe, jak oleje czy paliwo, zostaną w odpowiedni sposób utylizowane, by nie zaszkodzić środowisku i móc być przetworzone na rozmaite surowce wtórne. Jeżeli z auta można coś odzyskać, jego właściciel liczyć może na kilkaset złotych (czasem wiecej).

Kontrolą takich stacji zajmuje się Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska.

- Raz w roku kontrolujemy legalne stacje. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale firmy wykonują nasze zalecenia w obszarze ochrony środowiska - mówi Małgorzata Kwaśniewska z bydgoskiego WIOŚ.

Na swoje szczęście właściciele legalnych firm mogą szukać dodatkowych dochodów, np. obracając używanymi częściami, które nadają się jeszcze do użytku, często też demontaż jest tylko działalnością uboczną. Bez tego nie utrzymałyby się na rynku.

Nieoficjalnie - do lasu

- Do nas samochody docierają rzadko - mówi Józef Sarnecki, właściciel jednej z trzech bydgoskich stacji demontażu. - Pytanie więc, gdzie się podziewają. Wszyscy znamy na nie odpowiedź, ale rządu nie interesuje fakt, że zapewne setki tysięcy pojazdów, wliczając te, które wjeżdżają do Polski tylko w celu demontażu, trafiają do przysłowiowego lasu.

Tam już czekają firmy, które z auta wyciągną to, na czym da się zarobić, czyli najczęściej określone podzespoły, a reszta znika w „niewyjaśnionych okolicznościach”.

Często kończą w ten sposób auta kupowane od właścicieli, którzy zapewniani są, że ich cztery kółka będą zgodnie z prawem wyrejestrowane. Tymczasem po kilku latach w skrzynce znaleźć można np. wezwanie do zapłaty zaległego ubezpieczenia samochodu, którego nędzne resztki konsumuje rdza w jeziorze.

Z takim recyklingiem walczy Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska.

- Jest coraz więcej sygnałów od sąsiadów, informacji dostarczają nam również policjanci - mówi Małgorzata Kwaśniewska o sposobie pozyskiwania adresów firm, które nielegalnie rozbierają auta. - Wzrasta świadomość, że większość materiałów po rozbiórce jest wyrzucana, zatruwając środowisko.

Mimo że prawo nie ułatwia kontroli, bo zapis w ustawie mówi o „usuwaniu” części, a nie ich „demontowaniu”, z czego korzystają często nielegalni „rozbieracze” złapani przez kontrolerów, to co roku w naszym województwie kilku z takich delikwentów udaje się ukarać.

Grzywny za demontaż „na czarno” są drakońskie - od 20 tys. do 300 tysięcy złotych.

Kto zrobi porządek?

Od lat trwają dyskusje w rządzie, jak poradzić sobie z tym problemem. Niestety - Ministerstwa Finansów i Ochrony Środowiska mają rozbieżne interesy. Dotychczas istniejąca opłata recyklingowa w wysokości 500 złotych za każde sprowadzone z zagranicy auto przynosi budżetowi państwa około 350 mln złotych rocznie. Nie ma się więc co dziwić, że Ministerstwo Finansów nie robi sobie nic z dyrektyw unijnych nakazujacych nam zlikwidowanie tej daniny i zastąpienie jej rozwiązaniem, które zmusi Polaków do legalnego recyklingu.

Ministerstwo Środowiska planuje zastąpienie opłaty kaucją, która byłaby zwracana właścicielowi oddającemu auto do likwidacji. Również ona wynosiłaby 500 złotych. Ale... finansiści mają na razie większą siłę przebicia.

- W mojej ocenie największym problemem jest brak zainteresowania rządu - mówi Józef Sarnecki. - Z „leśnych” rozbiórek żyje pewno kilkadziesiąt tysięcy ludzi, być może więcej. Gdyby skuteczniej walczono z szarą strefą, większość z nich zapewne wylądowałaby na zasiłku, więc rządowi jest tak wygodniej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!