Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sowa naszym ambasadorem.

Wojciech "Szczapa" Romanowski
Biorę do ręki ostatni numer miesięcznika Forbes, najbardziej prestiżowego na świecie magazynu biznesowego i widzę tytuł „Tajemnica słodkiego imperium”. Redaktor Piotr Karnaszewski na czterech stronach kreśli historię marki „Sowa” i – muszę przyznać – robi to znakomicie.

Przeplata wątki rodzinne z branżowymi, czuć świetną orientację w temacie, lekkie pióro i otwartość rozmówców. Piję kawę, zajadam pyszne ciastko i delektuję się pachnącymi stronami eleganckiego magazynu. Wspominam swoje kontakty z tą niezwykłą rodziną.
Muszę sięgnąć pamięcią gdzieś w okolice dzieciństwa. Samochód wtedy na bydgoskich ulicach był jeszcze rzadkością, w wielu częściach miastach świeciły gazowe lampy, a ludzie ze sobą rozmawiali, a nie komunikowali. Pan Feliks Sowa ze swą żoną Stanisławą prowadził piekarnię przy ul. Pomorskiej. Ode mnie z ul. Garbary spory kawałek, ale chleb od Sowy miał w mieście świetną markę. Kiedy mama, albo tata byli gdzieś w tej okolicy, zawsze przynosili do domu pachnący bochenek, który ja, z siostrą i bratem, dosłownie rozrywaliśmy.
Kolejny obrazek to czas schyłku PRL, stan wojenny, za oknem szaruga i jedna wielka niewiadoma. Moi przyjaciele Wojtek Karczyński i Jola Sitek z córką, której jestem ojcem chrzestnym, wrócili do Bydgoszczy z Niemiec. Kupili działkę, wybudowali dom, a obok mieszkał Adam Sowa z żoną Gosią. Było w ich związku coś takiego zwyczajnego, znali się od dziecka, jakby dla siebie stworzeni. To wciąż era przedkomórkowa, więc ludzie nie pisali na Facebooku, tylko się spotykali. I gadali czasem po blady świt o wszystkim i o niczym. Wszystko było szalone, niepewne, ekscytujące. I pamiętam Adama, który żegnał się z nami jako pierwszy, nie pytaliśmy nawet dlaczego, bo to oczywiste. Kiedy przyjacielskie opowieści trwały w najlepsze, on szedł spać, bo o 3.00 nad ranem musiał biec do rodziców na Pomorską zrobić zakwas na chleb. Nie narzekał, nie dawał po sobie poznać, że ciężko, że ciutkę nam zazdrościł. Kiedy on biegł do pracy, my w najlepsze dyskutowaliśmy, snuliśmy wizje Polski rzeczywiście przypominającej zachodni świat.
Co się stało później – większość świadomych bydgoszczan wie. W głowie Adama zakiełkował pomysł cukierni, pokolenie wolnej Polski kojarzy Sowę już nie z pachnącego chleba, a wspaniałych słodkości, po które ustawiają się w kolejkach. Urosła mu firma jak dobre ciasto. Żeby poczuć skalę zjawiska koniecznie trzeba zajrzeć do artykułu w Forbes. Znakomicie oddaje proces przetwarzania się niewielkiej manufaktury w prawdziwe imperium. I widać z tego tekstu, jak marka „Sowa” stała się tak samo silna, a może silniejszej, niż największe warszawskie rody cukiernicze.
Dzisiaj Sowa to 155 cukierni w Polsce i kilku miastach Europy w standardzie zupełnie światowym. Tysiące klientów, którzy właśnie z wizyty w kawiarni u Sowy uczynili stały punkt programu swojego dnia i to już nie tylko w Bydgoszczy, ale i Gdańsku, Warszawie, Szczecinie, Londynie czy Berlinie. Nieprawdopodobny sukces, który nie wziął się znikąd, tylko ze świetnych pomysłów i ciężkiej pracy. Tak, Adamie, pozwól że zwrócę się do Ciebie osobiście, jednak warto było wychodzić z imprezy jako pierwszy. To przeklinanie brzęczącego budzika nie poszło na marne.
Ale Sowa wciąż nie powiedział ostatniego słowa. Kończy się właśnie budowa kamienicy, którą na długie lata zapisze się w historii Bydgoszczy – nie mam wątpliwości – złotymi zgłoskami. Ożywi centrum miasta, będzie jego prawdziwym salonem i jadalnią przy okazji, bo przecież nie może w nim zabraknąć świetnych restauracji. Tym zajmą się już następcy – córka Aleksandra i syn Michał. Oboje już wdrożeni w działalność zapoczątkowaną przez dziadka i babcię, mimo młodego wieku nie raz udowodnili, że są dobrze przygotowani do przejęcia sterów Imperium.
A ja wciąż lubię zajrzeć do Sowy na Pomorską, na szczęście wciąż jest w tym samym miejscu. I czasem zejdzie tam po schodach pani Stanisława, wdowa po panu Feliksie. Często spotykam też Adama z mamą na obiedzie w jakiejś restauracji - pani Stanisława bardzo lubi bar Eliot na rogu Sienkiewicza i Lipowej. Więzi rodzinne, przywiązanie do tradycji, to u nich świętość, na tym zbudowali sukces. Pani Stanisława może być dumna z dzieła życia swojego i męża.
Takie historie zdarzają się raz na sto lat, a ja jestem dumny, że zdarzają się w naszej Bydgoszczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!