Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Całe życie w jednym pudełku

Redakcja
Zwykle hamujemy w życiu, kiedy jest już na to za późno. A to hamowanie bywa zresztą najczęściej wymuszone.

Zwykle przychodzi wtedy czas na smętne remanenty, z reguły wpędzające nas w depresję. Bo coś tam przegapiliśmy, coś minęło, kiedy ganialiśmy w kółko za chlebem, czegoś tam już nigdy nie zrobimy, bo okazja minęła bezpowrotnie. Czasami ten remanent jest wyjątkowo bolesny, jak u bohatera „Żyć nie umierać”, który dowiaduje się, że zostały mu trzy-cztery miesiące życia. A życie miał dotąd - jako aktor i sumienny alkoholik - wyjątkowo bogate w przygody wymagające remanentu.

Chory na raka delikwent żegnający się z życiem? Kino gra takim motywem często i gęsto. I mówiąc szczerze ciężko tu nawet powiedzieć cokolwiek nowego, żeby uciec banałom. „Żyć nie umierać” banałom i emocjonalnym oczywistościom nawet zresztą nie próbuje uciekać. Tylko czy przy takim filmie widzowie trochę nie czekają właśnie na te banały i oczywistości? Bo to taki temat, że nie zależy nam specjalnie na żadnych filmowych fikołkach, prosta historia broni się zwykle najlepiej... Refleksje są więc w tej produkcji oczywiste. Że zwykle jest za późno na odbudowanie prawdziwych, a nie wymuszonych sytuacją relacji, szczególnie, jeśli solidnie nabroiliśmy. I że to, co dla nas jest bezcennymi pamiątkami całego życia, tak naprawdę jutro dla innych będzie tylko pudełkiem pełnym śmieci. I bardzo trudno to przeskoczyć, choć czasami się jednak udaje. Znowu banały? A jakże, takie, że aż huczy. Niestety, całe przemijanie to temat oczywisty i dlatego tak nas boli.

„Żyć nie umierać” inspirowane jest historią Tadeusza Szymkowa, króla drugiego planu i niezliczonych aktorskich anegdot - to więc też śmieszno-straszny obrazek funkcjonowania tego zawodu w czasach teleszołów, reklam i eventów w marketach. Mamy tu więc pana aktora, który gdzieś w życiu się zgubił. Zmarnował relacje z ludźmi, którzy go kochali, przepił najlepsze zawodowe lata. I dziś, gna z chałtury na chałturę, też po to, żeby nie dopadła go samotność. A za chwilę będzie samotny jeszcze bardziej. Bo dowiaduje się, że umiera na raka. A takie umieranie to załamania, euforia po remisji, nawroty, ból wyganiający nas z codziennego życia. Film ucieka jednak od naturalistycznego pokazywania umierania. Nie ta konwencja.

Chorego aktora gra Tomasz Kot. I kradnie cały film. Wychudzony, łysy, świetny nawet wtedy, gdy wygłasza lub wysłuchuje trywialnych złotych myśli. Nieszarżujący, choć było o to łatwo. Cóż, znowu pokazał, że ze świata błazeńskich komedii można wrócić do aktorskiej ekstraklasy. CP

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!