Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powstanie w twojej głowie

Redakcja
Kiedy nie dostajemy odpowiedzi na ważkie pytania, to nie jest tak, że te pytania znikają. Że zapominamy. Wręcz przeciwnie, pytania pączkują.

Tych o powstanie warszawskie zawsze było sporo i mam wrażenie, że im dalej od roku 1944, tym jest ich więcej. Choćby dlatego, że wiele kwestii, jak na przykad system wartości, który ukształtował tamto pokolenie, z jego ofiarnością i siłą woli, znamy już głównie z przekazów.

I spodziewałem się, że "Miasto 44" zacznie kolejną debatę. Że będą kolejne próby odpowiedzi i kolejne pytania. Ale to zupełnie inny film, uciekający od tradycyjnych powstańczych obrazów. Jakby z konieczności, tylko sygnalnie, mamy tu ślady dylematów politycznych, militarnych, czy - z drugiej strony - filozoficzno-religijnych. Bo "Miasto 44" to film, w którym oglądamy wojnę oczami młodych powstańców. Trochę naiwniaków, trochę fanfaronów, na pewno wiernych temu, w co wierzą. Siedzimy w ich głowach i próbujemy odnaleźć się w piekle, którego się nie spodziewali. Bo parodniowa patriotyczna przygoda, którą miało być powstanie, zmienia się w pandemomium, pełne niewyobrażalnego okrucieństwa. Bez szans na ocalenie. Dlatego nawet sam obraz walk to raczej chaotyczne akcje z perspektywy pojedynczych żołnierzy, a nie przemyślane operacje wojskowe.

Ba, to jeszcze nie koniec, powstanie wpisane jest tak naprawdę w melodramat - on jeden, one dwie, a wieloma ich wyborami kierują nie narodowe wartości, ale po prostu młodzieńcze uczucia. I tylko coraz straszliwsze doświadczenia młodych ludzi - film jest momentami bardzo naturalistyczny, zamiast niedopowiedzeń poraża brutalnością - sprawiają, że zastanawiamy się, jak taki kontakt ze złem nas zmienia. Jak zło się na nas przenosi. I właściwie to nie ma tu ani pielęgnowania powstańczego mitu, ani rozmontowywania go - to zupełnie inna perspektywa niż w obrazach, które znamy, z "Kanałem" na czele. Paradoksalnie też, mimo niezwykle rozbujanej realizacji, to nie epicki, ale raczej kameralny film.

Tak więc oglądamy opowieść o młodych warszawiakach. Stefan to syn aktorki, która po utracie męża "oplata" życie syna. Chłopak trochę przypadkiem zostaje konspiratorem, kiedy wybucha powstanie rusza do boju z oddziałem, w którym są dwie zakochane w nim dziewczyny. No i potem widzimy sukcesy pierwszych dni, dramat obrony kolejnych dzielnic, ewakuację kanałami, rzeź warszawiaków.

I to mi najbardziej przeszkadza. Bo to taka mozaikowa układanka wielu znanych motywów, kojarzonych z powstaniem. Jakby trzeba było je wszystkie upchnąć w rocznicowym filmie. Mamy tu też mozaikę dylematów, które zwykle się przy okazji powstania pojawiają, ale serwowanych zdawkowo, jakby w skróconym podręczniku do historii. Plusy to na pewno realizacja. I kilka kapitalnych scen, które na zawsze zostają w głowie - jak masakra powstańców na cmentarzu - i całe to tańcowanie ze współczesną kulturą pop, które pewnie wielu osobom nie przypadnie do gustu, i sekwencje odrealnione, pokazujące ekstremalne emocje bohaterów. Trudno też mieć większe zastrzeżenia do młodych aktorów. Choć bohaterem jest tu tak naprawdę nie Stefan czy Biedronka, ale całe tamto fantastyczne pokolenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!